Współdzielcy długu – Nr 55 (149)
Sędziowie Sądu Najwyższego, sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, włącznie z pierwszą rzecznik praw obywatelskich, na własnej skórze sprawdzają, jak w realnym świecie funkcjonuje państwo prawa.
I przecierają oczy.
Gdyby każdy: sędzia, urzędnik, notariusz czy referendarz sądowy robił, co powinien, z należytą starannością, nie byłoby tej całej afery – mówi prof. Ewa Łętowska, była RPO i wieloletnia sędzia Trybunału Konstytucyjnego.
Chodzi o dużą i bogatą Śródmiejską Spółdzielnię Mieszkaniową z działkami i blokami w samym środku Warszawy. Profesor, podobnie jak wielu wybitnych warszawskich prawników, jest członkiem tej spółdzielni. Wyprowadzono z niej ogromne pieniądze. Sprawa zrobiła się głośna pod koniec ubiegłego roku. Były wejścia komorników, groźba wyłączenia prądu, co skutkowałoby m.in. choćby zatrzymaniem wind (w wielopiętrowych blokach – jak przy Jana Pawła II – oznaczałoby to uwięzienie setek starszych ludzi w ich mieszkaniach), wyłączeniem ciepłej wody i centralnego ogrzewania tuż przed zimą. Potem miało być przejęcie zadłużonych nieruchomości spółdzielni, w tym mieszkań. Obmyślono nawet patent, jak obejść prawo chroniące mieszkania spółdzielcze i mówiące o tym, że członkowie spółdzielni za jej długi nie odpowiadają. Rzecz prowadzono w białych rękawiczkach, z udziałem kancelarii prawnych, gubiąc tropy w gąszczu umów, aneksów i niezrozumiałych dla zwykłego człowieka prawniczych zwrotów. Ale też przecież sporo było do wzięcia. I prawie by się udało, gdyby nie mieszkała tam uparta Łętowska. Każdy tydzień dopisuje do tej historii nowe kartki.
Dziś długi spółdzielni – a więc w perspektywie i wszystkich spółdzielców – sięgają 58 mln zł. Pierwsze z ujawnionych dotyczyły firmy budującej dla spółdzielni apartamentowiec przy Grzybowskiej. Złożyła wniosek o upadłość spółdzielni, bo nie dostała zapłaty za wykonaną robotę. Do spółdzielni wszedł wtedy syndyk. Twierdził potem, że takiego bałaganu w papierach, jak żyje, nie widział. Nikt wcześniej z zewnątrz w dokumentację nie zaglądał. Najpierw przez kilkadziesiąt lat prezesował spółdzielni pan R., zwany „prezesem od zawsze”, a gdy zmarł przed kilku laty, prezesem została jego żona – lat 57, o której mieszkańcom nie wiadomo nic więcej ponad to, że również „od zawsze” była żoną prezesa.
To ona, od 2012 r., pozwoliła na wyprowadzanie pieniędzy, wspierana przez wybieranych przez mieszkańców na zebraniach członków rady nadzorczej. Oficjalnie przed mieszkańcami nazywali to inwestycjami; w ogromnej spółdzielni, wśród ludzi zajętych swoimi sprawami, i tak mało kto się tym interesował.
Na początek syndyk doliczył się 900 tys. zł zaległości wobec ZUS, 400 tys. wobec urzędu skarbowego, do tego niezapłacony gaz, prąd, użytkowanie wieczyste na 5 mln zł – w sumie 40 mln zł długów. A obok znalazł dziwne wypłaty, m.in. 675 tys. zł za pismo procesowe dla kancelarii członka rady nadzorczej, plus jeszcze jeden przelew dla niego – na 500 tys. zł.Syndyk zawiadomił prokuraturę, sprawa trafiła do rejonu – i tam zaległa. Po trzech miesiącach pani prezes wynajęła kancelarię Piotra Zimmermana, byłego szefa stołecznego sądu upadłościowego, który skutecznie podważył wniosek o upadłość i zarząd odzyskał władzę. Na zaledwie kilka miesięcy, ale to wystarczyło, by wpędzić spółdzielnię w najpoważniejsze długi.
Te pierwsze sensacyjne odkrycia syndyka okazały się bowiem drobiazgami wobec kolejnych długów, w które zarząd wpędził spółdzielnię przez tych odzyskanych kilka miesięcy. Chodzi m.in. o umowę przedwstępną spółdzielni o sprzedaży firmie G. części działki przy ul. Jana Pawła II 20 za 35 mln zł. Czyli za kwotę zdumiewająco niską jak na lokalizację. Co więcej, kwota ta została jeszcze znacznie obniżona poprzez wprowadzenie do umowy horrendalnie wysokich kar i odsetek dla spółdzielni za byle co. A i to jeszcze nie koniec, bo w owej umowie spółdzielnia zabezpieczyła wypłacenie przyszłych kar hipoteką na działce na kwotę 29 mln zł (co oznacza, że przy każdej sprzedaży działki, także komorniczej, zabezpieczone sumy powędrowałyby do wierzyciela, a nie właściciela, czyli spółdzielców). Po co to było? Okazało się, że pół roku wcześniej, w lipcu 2014 r., zarząd dobrowolnie poddał się egzekucji z hipoteki za rzekome kary na 20 mln zł. W efekcie spółdzielnia może dostać za swoją działkę na Jana Pawła – gdzie ma teraz powstać biurowiec – najwyżej ok. 5 mln zł z umówionych 35 mln, czyli cenę jednego porządnego apartamentu w tym miejscu. A to nie koniec długów.
Był też drugi przekręt, który polegał na powielaniu hipotek. Ten sam dług obciążał jedną hipotekę, potem drugą, kolejną. Tak się stało np. w przypadku jednego z ważniejszych polskich intelektualistów, któremu spółdzielnia musiała oddać 2 mln zł wkładu za mieszkanie. Dług wykupił od wierzyciela współpracownik zarządu (m.in. windykator spółdzielni) Andrzej K., sam stając się wierzycielem. – Na tym roszczeniu wyhodowano dużo różnych rzekomych wierzytelności – mówi Łętowska. – Dług w wysokości 2 mln ostatecznie został zabezpieczony hipotekami w wysokości 11 mln zł. A roszczeń wobec spółdzielni Andrzej K. ma wiele – równie dobrze zabezpieczonych. Są i takie, w których wysokość roszczeń nie jest jasno sprecyzowana, ale są zabezpieczone jakąś hipoteką.
Gdy do spółdzielni hurtem weszli komornicy, zapanowała panika. Część ludzi rzuciła się do przewłaszczeń swoich mieszkań, żeby odseparować się od zadłużonej spółdzielni, tym samym wpadając w jeszcze większą pułapkę. – Pisałam, dzwoniłam po ludziach, wywieszałam kartki na klatkach, żeby tego nie robili! Żeby nie przewłaszczali mieszkań! –opowiada prof. Łętowska. Wbite ludziom przekonanie, że prawo własności jest święte, tu było błędem. Okazało się, że jest wąska szczelina w prawie, której nikt, nawet Sąd Najwyższy, nie dostrzegł. – Za to dostrzegli ją i postanowili wykorzystać ci cwaniacy, żeby przejąć także nieruchomości mieszkańców – uważa prof. Łętowska. Normalnie spółdzielca nie odpowiada za długi spółdzielni. Ale sytuacja diametralnie się zmienia, gdy mieszkanie spółdzielcze przekształcone zostanie w tzw. pełną własność w momencie istnienia obciążenia spółdzielni. Wtedy ważniejszy staje się wierzyciel i zaspokojenie jego roszczeń. I tak się, niestety, stało. Starszych państwa L. z Grzybowskiej nie udało się ostrzec. Dziś mają na hipotece swojego mieszkanka dług całego bloku – 2 mln zł wobec Adama K. Syn boi się im nawet o tym powiedzieć. Do ich kłopotów przyczynił się notariusz. Gdy podpisywali akt przewłaszczenia, hipoteka bloku była czysta. Ale notariusz nie dokonał w ciągu wymaganych trzech dni wpisu w księdze wieczystej, a wkrótce potem komornik złożył w niej wpis o wszczęcie z ich bloku egzekucji. Gdy tylko, po pół roku, po monitach notariusz zaniósł akt własności ich mieszkania, sąd z miejsca wpisał im egzekucję komorniczą. Co gorsza, pozostanie dysponentem mieszkania spółdzielczego to żaden ratunek, problemy jedynie odsuwają się w czasie. Spółdzielnia jest w upadłości. Syndyk zajmuje się zwracaniem długów. I jeżeli uzna, że trzeba spółdzielnię sprzedać, to wszystkie mieszkania o statusie spółdzielczych własnościowych przekształcą się w pełną własność wraz z odpowiedzialnością za długi. Wpadną wówczas w ręce wierzyciela. Komornik może sprzedać tyle mieszkań (być może przypadkowych pechowców), aby spłacić długi. – Wierzyciel nic już nie musi robić, kręci palcami młynka i tylko liczy zajęte hipoteki – mówi Ewa Łętowska.
Łętowska przyznaje, że państwo nie zadziałało w przypadku spółdzielni śródmiejskiej tak, jak powinno. – Zajmując się tą sprawą, bez przerwy mam do czynienia z sytuacjami, w których nikt nie robi tego, co do niego należy, a dziesiątki drobnych błędów zadziałały na korzyść oszustów – oburza się. Opowiada o notariuszach sporządzających akty, w lekkomyślny sposób podchodzących do własnych obowiązków, jak choćby w przypadku państwa L. czy też umowy z firmą G., gdy cały ogromny dług bierze w imieniu spółdzielców – wbrew prawu, jednoosobowo – pani prezes. Nie mówiąc już o tym, że ten sam notariusz bez zmrużenia oka akceptuje, że kary umowne, zapisywane pod jego okiem, to oczywisty przekręt.
Z kolei w sądach wieczysto-księgowych referendarz nie reaguje, widząc akt notarialny sprzed pół roku. Ani też, gdy K. żąda wpisu trzech hipotek na tę samą wierzytelność (bez dokonania repartycji i bez zrobienia hipoteki łącznej – choć zgodnie z prawem powinien). – Oni pewnie powiedzą dziś, że zrobili wszystko, co do nich należało. Ale nie zrobili ani grama więcej, żeby pomyśleć, jakie mogą być konsekwencje ich działań dla bardzo wielu ludzi –denerwuje się pani profesor.
Postanowiła zabrać się za porządkowanie spraw. Próbuje wykazać, że te długi to fikcja. Skrzyknęły się do pomocy sędziowskie tuzy zamieszkujące w spółdzielni; doc. Małgorzata Bednarek, wychowanka prof. Łętowskiej, wczytuje się w orzecznictwo i prowadzi drobiazgowe analizy prawne dokumentów spółdzielni. Śledztwo tymczasem przekazano do prokuratury okręgowej, liczy 130 tomów i – jak mówi Przemysław Nowak, rzecznik prokuratury – na razie toczy się w sprawie, a nie przeciw komuś. – Ludzie płaczą, narzekają, boją się, to zrozumiałe, ale to nic nie daje. Patrzymy w dokumenty i szukamy wyjścia – mówi Ewa Łętowska. – Trzeba ich ratować. Efekty jej analiz, trzeba przyznać, już są. Memorandum z dokładną wykładnią prawną i oceną każdej umowy dla prokuratora liczy ponad 70 stron, są też mniejsze „bryki”. Skrzyknięci przez profesor prawnicy wynajdują te wszystkie detale, które mogą pomóc obalić całość konstrukcji. W hipotekach znaleźli aż sześć przyczyn, dla których można je uznać za wadliwe. Tyle tylko, że ktoś musi zaskarżyć obciążenia hipotek. – Sama nie mam legitymacji, by je podważyć – opowiada Łętowska. – Dzisiaj byłam u rzecznika praw obywatelskich, prosząc, żeby zechciał wystąpić w naszym imieniu. RPO ma tę legitymację, podobnie jak prokurator. Zarząd jest w upadłości, musiałby w jego miejsce wystąpić syndyk, a nie wiem, czy to zrobi, bo on zajmuje się przede wszystkim spłacaniem wierzycieli. Chodzi więc Łętowska i kołacze. Pokornie się kłania i prosi. Jeśli nikt z proszonych nie zechce zaskarżyć hipotek, to ma w planach namówić po jednym człowieku z każdej nieruchomości z obciążoną hipoteką, żeby wystąpili na drogę sądową – będzie ich prowadzić za rękę. W Biurze RPO nad sprawą spółdzielni prof. Ewy Łętowskiej pracują dwa zespoły – od spraw cywilnych i karnych. Kilka dni temu rzecznik wniósł do sądu pozew o stwierdzenie nieważności siedmiu uchwał rady nadzorczej, w tym tej z 2012 r., zezwalającej zarządowi na podejmowanie wszelkich decyzji i działań samodzielnie, bez konieczności konsultowania ich z kimkolwiek. Rzecznik uznał, że uchwały te są niezgodne z prawem spółdzielczym i sprzeczne z funkcjami kontrolnymi. To przełom, bo – jak tłumaczy Kamila Dołowska, dyrektor Zespołu Prawa Cywilnego w Biurze Rzecznika – stwierdzenie przez sąd ich nieważności otwiera drogę do zakwestionowania ważności decyzji zarządu, w wyniku których spółdzielnia popadła w ogromne kłopoty. Ale nie udałoby się zapewne nic zrobić, gdyby kosa nie trafiła na kamień. Albo prawnicy na prawników.
Najnowsze komentarze